Nie zważając na nic, emanując
pewnością podejmowanych działań, szedł nabrzeżem wokół niewielkiego portu.
Wbrew pozorom, Grzesiek dość nieświadomie kierował się przez centrum miasta na
przeciwległy brzeg Vis. Poczuł, że jego dotychczasowa bezczynność była
najgorszym, co mógł uczynić. Nie wiedział nawet gdzie powinien zacząć szukać
ani dokładnie czego. Brakowało mu jakiejkolwiek wskazówki.
Anna stała bezradnie przed
domem Chiazmów, obserwując brata. Coś trzymało ją w miejscu, mimo że czuła, iż
powinna go zatrzymać i zaprowadzić do środka. Zamiast tego, patrzyła w dal.
Wiedziała, że Grzesiek potrzebuje odreagowania. W pewnej mierze cieszyła się
nawet z jego wyjścia z mieszkania. Może samotny spacer pomoże mu się trochę
otrząsnąć. Z drugiej strony, już od kilku dni obserwowała jego zachowanie i
widziała, że pozwolenie mu na samotne odejście w nieznanym kierunku nie było
dobrym pomysłem. Gdy zauważyła jak pewnie i zgrabnie brat się porusza,
westchnęła tylko i wróciła do środka. Temperatura znów sięgała prawie
czterdziestki, więc lepki pot spływał po jej ciele. Jedyna nadzieja kryła się w
drobinie cienia.
Grzegorz mijał puste miejsca,
zwykle zajmowane przez białe, małe żaglówki, teraz radośnie dryfujące po
błękitnym Adriatyku. Zatrzymał się już u wyjścia z przystani, by jeszcze raz
spojrzeć na nietknięty Pogwizd. Jacht spokojnie podnosił się i opadał na delikatnych
falach. Samotny, przypominał w porcie triumfatora po batalii, w której polegli
wszyscy jego towarzysze. Dostojnie odbijał szklanymi elementami promienie słońca w
pysznym uśmiechu chwały. Grzesiek uderzył dłonią we własne czoło.
– Idiota – mruknął sam do
siebie. Ponownie uległ jednak pokusie i spojrzał na żaglówkę.
Ta cała sytuacja nie miała
sensu. Może to wszystko mu się tylko przyśniło. Ale gdzie w takim razie jest
Nadia? Odeszła nie mówiąc ani słowa, a budując takie scenariusze jego mózg
próbuje sobie z tym poradzić?
To wydawało mu się jeszcze
bardziej bzdurne. Zbeształ się w myślach. Nigdy nie odznaczał się skłonnością
do kreowania alternatywnych wersji rzeczywistości czy wykorzystywania wyobraźni
w ogóle, więc czemu nagle miałoby się to zmienić? Był świadkiem, a nawet
uczestnikiem tych dziwnych wydarzeń. Nie mógł nagle zwątpić w ich prawdziwość.
Pamiętał tę zupełnie niespodziewaną zmianę pogody, ciemny nieboskłon i wodę,
silny wicher niosący niepokój.
Obrócił się na pięcie i
ruszył dalej we wcześniej obranym kierunku. Wspiął się kamienną ścieżką na
niewielkie wzgórze, na szczycie którego kilka wieków wcześniej wybudowano
brukowy rynek, okolony budynkami o grubych ścianach. Zważywszy na południową
porę, miasto sprawiało wrażenie opuszczonego. Okiennice mieszkań były
pozamykane, a ludzie w obawie przed upałem kryli się za nimi. Jedynie w co
niektórych sklepach dało się dojrzeć jakiegoś zagubionego człowieka.
Grzegorz przysiadł na
usytuowanej w rogu placu, skradając ostatnie fragmenty cienia, studni.
Rozejrzał się dokoła po wąskich uliczkach, pustych witrynach. Jego uwagę
przykuł XIV-wieczny kościół o grubych murach, wysokiej wieży i małych oknach
zdobionych witrażami. Świątynia świętej Rity zapraszała go wspomnieniami z przeciwległego
końca rynku. Wpatrywał się w nią jeszcze chwilę niezdolny do podjęcia decyzji
czy jej widok napawa go bardziej złością, szczęściem czy smutkiem. Od dawna nie
zwracał na nią większej uwagi. Od dawna, ba, od bardzo dawna nie był w środku.
Od ślubu z Nadią. Postanowił wejść.
Niczym oparzony, zerwał się
ze względnie chłodnego kamienia. Z determinacją kroczył w stronę wrót kościoła.
Czuł silną potrzebę znalezienia się wewnątrz. Przestał już przejmować się
ciągłymi, niespodziewanymi przeczuciami, które pchały go w różne miejsca i do
różnych czynów. Po prostu się im poddawał. Cóż innego mu pozostało…
Nacisnął mosiężną klamkę i
popchnął ciężkie, bogato zdobione drzwi. Omiotło go zimne, pachnące kadzidłami
powietrze. Postąpił kilka kroków na przód. Święta Rita z obrazu na bocznej
ścianie przedsionka, tuż nad kropielnicą, mierzyła Grzegorza wzrokiem. Zawahał
się. Sentencja umieszczona na wyblakłym nieco malowidle głosiła: „Możesz
przyjść do mnie. Z każdą sprawą.” Mężczyzna
wypowiedział ją szeptem, po czym wszedł dalej, do głównej nawy kościoła.
Jego mózg zapłonął żywym
wspomnieniem. Drewniane, stare ławki widział przez pryzmat białej tkaniny i
kwiatów, zszarzałą posadzkę – pod czerwonym dywanem, a pustkę zastąpił w jego
wyobraźni tłum znajomych twarzy. A wśród
nich jedna, ta najbardziej ukochana. Znów oglądał ją stojącą tuż przed nim w
długiej, białej sukni. Uśmiechała się. Szczerze i radośnie. Jej jasne wargi
wyginały się szczęśliwie na jego widok.
Tęczówki przypominające kolorem morską wodę błyszczały ekscytacją. Kreacja
pozbawiona ramiączek idealnie podkreślała walory jej ciała.
Szybko przetarł oczy. Chciał
pozbyć się tego pięknego, lecz teraz niezwykle bolesnego widoku. Cóż za ironia.
Ostatnio oglądał tu Nadię w pełnym wdzięku, przyrzekającą mu siebie. Dziś
wracał by szukać nowej dawki nadziei i sił. Nie do końca świadom swoich
działań, padł na kolana na środku alei prowadzącej wprost do ołtarza. Złożył
dłonie na sercu i czekał. Co prawda nie doznał chwilowego olśnienia, lecz czuł
jak chęć kontynuowania poszukiwań żony jeszcze bardziej w nim wzrasta. Nie mógł
zaakceptować faktu jej zaginięcia. Nie to jej przyrzekał. Nie na tym polega
rola mężczyzny.
Wstał i wybiegł ze świątyni
jeszcze szybciej niż postanowił do niej wejść. Zaczął znów błąkać się wąskimi
uliczkami, szukając wskazówki. Wciąż nie wiedział jakiego rodzaju znaku
oczekiwał, lecz wiedział, że na pewno go nie przegapi. Jego wzrok przesuwał się
po jasnej zabudowie, jednym budynku do złudzenia przypominającym poprzedni, jak
i kolejny. Monotonia cechująca miasto zaczęła mu się bardziej podobać. W końcu
każda zmiana na niej, każdy nietypowy element powinien być doskonale widoczny.
Gdy tylko wyszedł z gęstej
zabudowy, znalazł się na polanie na zachodnim stoku wzniesienia. Z tego miejsca
rozciągał się zachwycający widok na portową zatokę, niedalekie wyspy i samo
miasto. Lazurowa toń zdawała się uosabiać spokój. Jakim cudem była głównym
powodem jego cierpienia? Niechęć do tego miejsca narosła w nim momentalnie.
Zapragnął rzucić się w dół skalistego wąwozu. Zamiast tego chwycił jedynie
jakiś kamień i rzucił nim w stronę morza. Odłamek sturlał się potulnie po
stoku. Grześka przygniotła własna bezsilność. Usiadł na skalistej ścieżce,
wpatrując się w niczym niezmącony, cichy krajobraz. Miał ochotę wykrzyczeć swój
ból. Coś zdusiło go w środku. Wyrzuty sumienia przyćmiewały się same.
Zebrał się w sobie.
Przypomniał swojej załamanej jaźni, po co właściwie wyszedł z domu. Postanowił
ruszyć w innym kierunku. Jego myśli podążyły do plaży, na której się obudził, a
w ślad za nimi stopy. By dotrzeć do tętniącego życiem o tej porze roku
turystycznego centrum wyspy musiał przejść przez bujny las. Mógł jedynie
liczyć, że uda mu się nie utracić orientacji. Mimo iż mieszkali tu już jakiś
czas, chyba nigdy nie wybrali się na pieszą wycieczkę w te rejony.
Kierując się cały czas na
wprost, dość sprawnie dotarł właśnie tam, gdzie chciał. Kamienista plaża
pokryta była teraz dziesiątkami koców, materacy i ciał. W tę i z powrotem
biegały roześmiane dzieci, do baru z lodami i piwem stała długa kolejka. Typowe
popołudnie na chorwackim nabrzeżu. Do tego obrazu nie pasował mu tylko jeden
element.
Gdzieś wśród
śródziemnomorskiej roślinności, skupiającej się kawałek od samego morza, nieco wśród
niej ukryta, stała przyczepa kempingowa. Nie była to jednak zwykła przyczepa
kempingowa. Przemalowana na złoty kolor, błyszczała w słońcu. W jej malutkich
oknach powiewały czerwone zasłonki. Na dachu odpoczywał ogromny, wyniszczony
już nieco, szary dywan, zbudowany jakby z piór. Przyczepa wkopana była w żwirzasto-ziemiste
podłoże tak bardzo, że Grzesiek miał wątpliwości, czy nawet przy ogromnym
wysiłku udałoby się ją stamtąd jeszcze ruszyć.
Uznał, że może to jest
właśnie to, czego szukał. Element układanki, który doprowadzi go do Nadii.
Niewiele miał już do stracenia, więc postanowił spróbować. Prawie biegł,
kierując się w stronę złocistego obiektu. Szarpnął uchwyt obleczony czarną
satyną i wskoczył do środka. Wnętrze przyczepy wyłożone było złocistym materiałem,
gdzieniegdzie ozdobionym szarymi, dużymi piórami, w większości wystrzępionymi.
Znajdował się tam jedynie mały stoliczek. A przy nim siedziała kobieta,
zagubiona gdzieś między młodością a starością. Ubrana była w złotą suknię i
złotą chustę, zakrywającą jej wszystkie włosy. Na widok Grzegorza podniosła
wzrok. Oczy postaci były pozbawione tęczówek, wypełnione jedynie ciemną mgłą.
Drzwi przyczepy zatrzasnęły
się same.
– Siądź, dziecko. – Kobieta wskazała
spory fotel naprzeciwko niej. Głos miała pusty, a jednocześnie intrygujący.
Oschły, a zapraszający do rozmowy.
Grzegorz posłusznie usiadł, a
ona, nie czekając na ani jedno jego słowo, zaczęła opowieść.