Jeśli XII nie pojawi się do 20.10 - nie wiem, co robię z Teorią.
20.10 to deadline, który ustanawiam już ostatecznie (ta, jasne).

środa, 13 sierpnia 2014

XI: Spraw Beznadziejnych



                   Nie zważając na nic, emanując pewnością podejmowanych działań, szedł nabrzeżem wokół niewielkiego portu. Wbrew pozorom, Grzesiek dość nieświadomie kierował się przez centrum miasta na przeciwległy brzeg Vis. Poczuł, że jego dotychczasowa bezczynność była najgorszym, co mógł uczynić. Nie wiedział nawet gdzie powinien zacząć szukać ani dokładnie czego. Brakowało mu jakiejkolwiek wskazówki.
                   Anna stała bezradnie przed domem Chiazmów, obserwując brata. Coś trzymało ją w miejscu, mimo że czuła, iż powinna go zatrzymać i zaprowadzić do środka. Zamiast tego, patrzyła w dal. Wiedziała, że Grzesiek potrzebuje odreagowania. W pewnej mierze cieszyła się nawet z jego wyjścia z mieszkania. Może samotny spacer pomoże mu się trochę otrząsnąć. Z drugiej strony, już od kilku dni obserwowała jego zachowanie i widziała, że pozwolenie mu na samotne odejście w nieznanym kierunku nie było dobrym pomysłem. Gdy zauważyła jak pewnie i zgrabnie brat się porusza, westchnęła tylko i wróciła do środka. Temperatura znów sięgała prawie czterdziestki, więc lepki pot spływał po jej ciele. Jedyna nadzieja kryła się w drobinie cienia.
                   Grzegorz mijał puste miejsca, zwykle zajmowane przez białe, małe żaglówki, teraz radośnie dryfujące po błękitnym Adriatyku. Zatrzymał się już u wyjścia z przystani, by jeszcze raz spojrzeć na nietknięty Pogwizd. Jacht spokojnie podnosił się i opadał na delikatnych falach. Samotny, przypominał w porcie triumfatora po batalii, w której polegli wszyscy jego towarzysze. Dostojnie odbijał szklanymi elementami promienie słońca w pysznym uśmiechu chwały. Grzesiek uderzył dłonią we własne czoło.
                   – Idiota – mruknął sam do siebie. Ponownie uległ jednak pokusie i spojrzał na żaglówkę.
                   Ta cała sytuacja nie miała sensu. Może to wszystko mu się tylko przyśniło. Ale gdzie w takim razie jest Nadia? Odeszła nie mówiąc ani słowa, a budując takie scenariusze jego mózg próbuje sobie z tym poradzić?
                   To wydawało mu się jeszcze bardziej bzdurne. Zbeształ się w myślach. Nigdy nie odznaczał się skłonnością do kreowania alternatywnych wersji rzeczywistości czy wykorzystywania wyobraźni w ogóle, więc czemu nagle miałoby się to zmienić? Był świadkiem, a nawet uczestnikiem tych dziwnych wydarzeń. Nie mógł nagle zwątpić w ich prawdziwość. Pamiętał tę zupełnie niespodziewaną zmianę pogody, ciemny nieboskłon i wodę, silny wicher niosący niepokój.
                   Obrócił się na pięcie i ruszył dalej we wcześniej obranym kierunku. Wspiął się kamienną ścieżką na niewielkie wzgórze, na szczycie którego kilka wieków wcześniej wybudowano brukowy rynek, okolony budynkami o grubych ścianach. Zważywszy na południową porę, miasto sprawiało wrażenie opuszczonego. Okiennice mieszkań były pozamykane, a ludzie w obawie przed upałem kryli się za nimi. Jedynie w co niektórych sklepach dało się dojrzeć jakiegoś zagubionego człowieka.
                   Grzegorz przysiadł na usytuowanej w rogu placu, skradając ostatnie fragmenty cienia, studni. Rozejrzał się dokoła po wąskich uliczkach, pustych witrynach. Jego uwagę przykuł XIV-wieczny kościół o grubych murach, wysokiej wieży i małych oknach zdobionych witrażami. Świątynia świętej Rity zapraszała go wspomnieniami z przeciwległego końca rynku. Wpatrywał się w nią jeszcze chwilę niezdolny do podjęcia decyzji czy jej widok napawa go bardziej złością, szczęściem czy smutkiem. Od dawna nie zwracał na nią większej uwagi. Od dawna, ba, od bardzo dawna nie był w środku. Od ślubu z Nadią. Postanowił wejść.
                   Niczym oparzony, zerwał się ze względnie chłodnego kamienia. Z determinacją kroczył w stronę wrót kościoła. Czuł silną potrzebę znalezienia się wewnątrz. Przestał już przejmować się ciągłymi, niespodziewanymi przeczuciami, które pchały go w różne miejsca i do różnych czynów. Po prostu się im poddawał. Cóż innego mu pozostało…
                   Nacisnął mosiężną klamkę i popchnął ciężkie, bogato zdobione drzwi. Omiotło go zimne, pachnące kadzidłami powietrze. Postąpił kilka kroków na przód. Święta Rita z obrazu na bocznej ścianie przedsionka, tuż nad kropielnicą, mierzyła Grzegorza wzrokiem. Zawahał się. Sentencja umieszczona na wyblakłym nieco malowidle głosiła: „Możesz przyjść do mnie. Z każdą sprawą.”  Mężczyzna wypowiedział ją szeptem, po czym wszedł dalej, do głównej nawy kościoła.
                   Jego mózg zapłonął żywym wspomnieniem. Drewniane, stare ławki widział przez pryzmat białej tkaniny i kwiatów, zszarzałą posadzkę – pod czerwonym dywanem, a pustkę zastąpił w jego wyobraźni tłum znajomych twarzy.  A wśród nich jedna, ta najbardziej ukochana. Znów oglądał ją stojącą tuż przed nim w długiej, białej sukni. Uśmiechała się. Szczerze i radośnie. Jej jasne wargi wyginały się szczęśliwie  na jego widok. Tęczówki przypominające kolorem morską wodę błyszczały ekscytacją. Kreacja pozbawiona ramiączek idealnie podkreślała walory jej ciała.
                   Szybko przetarł oczy. Chciał pozbyć się tego pięknego, lecz teraz niezwykle bolesnego widoku. Cóż za ironia. Ostatnio oglądał tu Nadię w pełnym wdzięku, przyrzekającą mu siebie. Dziś wracał by szukać nowej dawki nadziei i sił. Nie do końca świadom swoich działań, padł na kolana na środku alei prowadzącej wprost do ołtarza. Złożył dłonie na sercu i czekał. Co prawda nie doznał chwilowego olśnienia, lecz czuł jak chęć kontynuowania poszukiwań żony jeszcze bardziej w nim wzrasta. Nie mógł zaakceptować faktu jej zaginięcia. Nie to jej przyrzekał. Nie na tym polega rola mężczyzny.
                   Wstał i wybiegł ze świątyni jeszcze szybciej niż postanowił do niej wejść. Zaczął znów błąkać się wąskimi uliczkami, szukając wskazówki. Wciąż nie wiedział jakiego rodzaju znaku oczekiwał, lecz wiedział, że na pewno go nie przegapi. Jego wzrok przesuwał się po jasnej zabudowie, jednym budynku do złudzenia przypominającym poprzedni, jak i kolejny. Monotonia cechująca miasto zaczęła mu się bardziej podobać. W końcu każda zmiana na niej, każdy nietypowy element powinien być doskonale widoczny.
                   Gdy tylko wyszedł z gęstej zabudowy, znalazł się na polanie na zachodnim stoku wzniesienia. Z tego miejsca rozciągał się zachwycający widok na portową zatokę, niedalekie wyspy i samo miasto. Lazurowa toń zdawała się uosabiać spokój. Jakim cudem była głównym powodem jego cierpienia? Niechęć do tego miejsca narosła w nim momentalnie. Zapragnął rzucić się w dół skalistego wąwozu. Zamiast tego chwycił jedynie jakiś kamień i rzucił nim w stronę morza. Odłamek sturlał się potulnie po stoku. Grześka przygniotła własna bezsilność. Usiadł na skalistej ścieżce, wpatrując się w niczym niezmącony, cichy krajobraz. Miał ochotę wykrzyczeć swój ból. Coś zdusiło go w środku. Wyrzuty sumienia przyćmiewały się same.
                   Zebrał się w sobie. Przypomniał swojej załamanej jaźni, po co właściwie wyszedł z domu. Postanowił ruszyć w innym kierunku. Jego myśli podążyły do plaży, na której się obudził, a w ślad za nimi stopy. By dotrzeć do tętniącego życiem o tej porze roku turystycznego centrum wyspy musiał przejść przez bujny las. Mógł jedynie liczyć, że uda mu się nie utracić orientacji. Mimo iż mieszkali tu już jakiś czas, chyba nigdy nie wybrali się na pieszą wycieczkę w te rejony.
                   Kierując się cały czas na wprost, dość sprawnie dotarł właśnie tam, gdzie chciał. Kamienista plaża pokryta była teraz dziesiątkami koców, materacy i ciał. W tę i z powrotem biegały roześmiane dzieci, do baru z lodami i piwem stała długa kolejka. Typowe popołudnie na chorwackim nabrzeżu. Do tego obrazu nie pasował mu tylko jeden element.
                   Gdzieś wśród śródziemnomorskiej roślinności, skupiającej się kawałek od samego morza, nieco wśród niej ukryta, stała przyczepa kempingowa. Nie była to jednak zwykła przyczepa kempingowa. Przemalowana na złoty kolor, błyszczała w słońcu. W jej malutkich oknach powiewały czerwone zasłonki. Na dachu odpoczywał ogromny, wyniszczony już nieco, szary dywan, zbudowany jakby z piór. Przyczepa wkopana była w żwirzasto-ziemiste podłoże tak bardzo, że Grzesiek miał wątpliwości, czy nawet przy ogromnym wysiłku udałoby się ją stamtąd jeszcze ruszyć.
                   Uznał, że może to jest właśnie to, czego szukał. Element układanki, który doprowadzi go do Nadii. Niewiele miał już do stracenia, więc postanowił spróbować. Prawie biegł, kierując się w stronę złocistego obiektu. Szarpnął uchwyt obleczony czarną satyną i wskoczył do środka. Wnętrze przyczepy wyłożone było złocistym materiałem, gdzieniegdzie ozdobionym szarymi, dużymi piórami, w większości wystrzępionymi. Znajdował się tam jedynie mały stoliczek. A przy nim siedziała kobieta, zagubiona gdzieś między młodością a starością. Ubrana była w złotą suknię i złotą chustę, zakrywającą jej wszystkie włosy. Na widok Grzegorza podniosła wzrok. Oczy postaci były pozbawione tęczówek, wypełnione jedynie ciemną mgłą.
                   Drzwi przyczepy zatrzasnęły się same.
                   – Siądź, dziecko. – Kobieta wskazała spory fotel naprzeciwko niej. Głos miała pusty, a jednocześnie intrygujący. Oschły, a zapraszający do rozmowy.
                   Grzegorz posłusznie usiadł, a ona, nie czekając na ani jedno jego słowo, zaczęła opowieść. 




https://www.youtube.com/watch?v=Fj6MjDFD1Kw