Następne dni były mgłą; rzeczywistością
rozerwaną między nieprzytomnym oczekiwaniem a słodką otchłanią ciemności.
Bolesny, samotny wschód. Południe spędzone w domu na beznamiętnym patrzeniu przed siebie, przerywanym jedynie
krótkimi, nieco wymuszonymi, wizytami. Powolnie zstępująca noc, w której wszystko
staje się jakby wyraźniejsze, a zarazem powoduje zmęczenie, które otępia i daje
nieświadomość.
Trzeba jednak przyznać, że
właśnie te odwiedziny, symbole życzliwości, pozwalały mu przetrwać. Wśród
swojej nijakości, beznamiętności względem każdego i wszystkiego, gdzieś w głębi
duszy był wdzięczny ludziom wymuszającym u niego człowiecze potrzeby i odruchy.
Zmartwieni sąsiedzi pojawiali się u progu codziennie, niosąc trunki lub dania.
Grzesiek spoglądał na nie nieobecnym wzrokiem, pod naciskiem próbował, lecz nie
miały one smaku. Wszystko smakowało morską wodą. Spędzał długie minuty pod
baczną obserwacją, czasem nawet odezwał się zdawkowo. A potem znów patrzył na
bezużyteczne sprzęty.
Z miasta nie docierały do niego żadne wieści.
Irytowała go ta bezsilność oparta na niewiedzy. Był naukowcem. Człowiekiem
żyjącym po to, by wiedzieć. Wrodzona dociekliwość i racjonalność stały się
przekleństwem. Kilka razy był o krok od
wybiegnięcia z domu, stanowczego ruszenia w stronę komisariatu i domagania się
wyjaśnień. Zawsze jednak zatrzymywał się tuż przed drzwiami. Przecież już
tam był. Nie dowiedział się niczego.
Otrzymał tylko zapewnienia, obietnicę informacji. Telefon dotąd milczał.
Siedział przy otwartym oknie,
obserwując przystań. Małe, niewyraźne sylwetki to pojawiały się, to znikały za
budynkami. Słońce ślizgało się po wzniesieniach, pokrytych lasami, podkreślając
ich zieloną barwę i okrągłe kształty szczytów. Gdzieś w oddali, z nowym
zestawem turystów, powoli po turkusowej tafli sunął ogromny prom. Mężczyzna podnosił
wzrok, nie chcąc natrafić na przycumowany pod oknem jacht. Nie wychodził z
domu, unikając zderzenia z rzeczywistością. Niezmienny krajobraz wyspy lub mieszkania
pozwalał mu tłamsić w sobie nerwy, frustrację, lęk.
Ciszę niespodziewanie
przerwało pukanie. Był to dźwięk tak irracjonalny, że jego mózg początkowo go
odrzucił. Nie zamykał drzwi. Wszyscy okoliczni to wiedzieli i po prostu
wchodzili. Odgłos powtórzył się. Dopiero wtedy zaczął się zastanawiać nad
potencjalnym gościem. W jego umyśle zabłysnęła nadzieja, każąca liczyć na
ujrzenie funkcjonariusza z dobrymi informacjami czy nawet samą Nadię. Ta myśl
uciekła tak samo szybko, jak się pojawiła. Zastąpił ją niepokój. Mógł to być
zwyczajnie zagubiony podróżnik, a może akwizytor. Przepełniała go niechęć do
rozmowy z kimkolwiek. Gdyby ruszył się i otworzył drzwi, a za nimi ujrzał obcą
twarz – zatrzasnąłby je z powrotem. Jakiekolwiek interakcje międzyludzkie, tym
bardziej wymagające sztucznych uśmiechów, pragnął ograniczyć do absolutnego
minimum. Przybysz nie dawał za wygraną. Stukał, pukał i walił. Aż ciężko
uwierzyć, że nie spróbował najzwyczajniej w świecie pociągnąć za klamkę.
Grzesiek wstał. Zawahał się.
Drażniący dźwięk zaczynał go już irytować. Pokonał drewniane schody. Zatrzymał
się tuż przed drzwiami frontowymi, niepewny, czy na pewno chce je otworzyć.
Położył dłoń na klamce i w tym momencie pukanie rozległo się po raz kolejny, doprowadzając
go niemal do pasji. Postanowił przywitać się z niechcianym gościem zmęczeniem,
złością i jednoznacznie pożegnać go, zatrzaskując drzwi. Pchnął je, lecz zanim
zdążył wykonać swój mizerny plan, zamarł.
– Co ty… Jak?... – wydukał.
Jego niespecjalnie ostatnio używany głos brzmiał ochryple. Przepełniające go
zdziwienie było doskonale słyszalne. W swoich najśmielszych przewidywaniach nie
spodziewał się ujrzeć własnej siostry. Mimo otępienia, nie miał najmniejszych
wątpliwości, co do tożsamości szatynki stojącej tuż przed nim. Ostatni raz
widział Annę pół roku temu, prawda, lecz ten krótki okres czasu nawet trochę
nie zamazał w jego pamięci obrazu rodziny. Zdezorientowany, mierzył ją pustym
wzrokiem. Rozpoznawał te ostre rysy, tę kwadratową sylwetkę, z której lubił się
swego czasu wyśmiewać, ten miejski styl: szpilki i ołówkowe spódnice nie należały
do typowego stroju tutejszych kobiet. Turystycznego wyglądu zapewne miały jej
dodawać ogromne okulary przeciwsłoneczne i jeszcze większy kapelusz. Wraz ze
sporych rozmiarów walizką, w tym przypadku stylizacja sugerowała bardziej panią
poszukującą pięciogwiazdkowego hotelu niż niewielkiego domu. To zabawne, jak
ludzki umysł potrafią zająć tak prozaiczne rzeczy, by tylko nie zwrócił swej
uwagi ku czemuś tak podstawowemu jak powód tej wizyty.
Na jej kanciastej twarzy
pojawił się szczery uśmiech, nie wiedziała jak powinna się zachować. Szafirowe
oczy świeciły smutkiem. Nie chciała witać brata rozmową o Nadii. Musiała to jakoś
zgrabnie rozegrać. Całą drogę rozmyślała nad strategią, jaką powinna objąć,
lecz nie udało jej się zdecydować na konkretny schemat działania. Znała tylko
generalny zarys sprawy, a zaczynać od wścibskich pytań ani nie wypadało, ani
nie miała serca. Dostrzeżenie kiepskiego stanu Grześka nie było trudne.
Nieobecność i niepokój malowały się w jego oczach. Cała jego sylwetka
przedstawiała jakiś wszechobecny chaos. Potargane włosy, panoszący się,
ewidentnie kilkudniowy, zarost całkiem nieźle komponowały się ze specyficznym nieprzyjemnym
zapachem unoszącym się wokół mężczyzny. Doprowadził się do ruiny, fizycznie sięgnął
dna, a duchowo nie radził sobie wiele lepiej.
Anna poczuła się potrzebna w
ten przykry sposób, gdy człowiek wie, że osoba mu bliska chyli się ku upadkowi,
a całe brzemię obowiązku uratowania jej, spoczywa właśnie na tobie. Jeśli
miałaby wybrać pracę na rzecz społeczeństwa, zdecydowanie wolałaby sadzić
drzewa, uczyć dzieci w Afryce czy nawet własnymi rękoma budować kościoły na
Kamczatce, niż zmierzyć się z zaistniałą sytuacją. Nie pozwoliła jednak
nałożonemu ciężarowi się przygnieść. Była silną kobietą, a przynajmniej jako
taka chciała być postrzegana. Nie ukrywała przed sobą, że skuteczna pomoc bratu
bardzo pomogłaby jej uspokoić również własne skołatane nerwy. Ten wyjazd był
też pretekstem do urlopu, nie ma co się oszukiwać. Nie spodziewała się tylko
spotkać go w stanie, w jakim dawno już go nie widziała, jeśli kiedykolwiek.
Grzesiek zmrużył oczy,
patrząc gdzieś w przestrzeń ponad gościem, po czym, odzyskując resztki rozumu i
ogłady, szybko odsunął się na bok, przepuszczając kobietę w drzwiach. Jego mózg
postanowił uruchomić choć cześć swojej maszynerii – tę odpowiedzialną za
zwyczaje towarzyskie. Poszedł za nią do niewielkiego salonu, wyposażonego w
stojącą na środku kanapę, mały stolik no i, oczywiście, telewizor. Anna
porzuciła walizkę w tym pomieszczeniu, swoje podróżne pakunki ułożyła na sofie.
Z wolnymi rękoma, wreszcie uściskała brata w ramach powitania.
– Stęskniłam się – rzuciła mu
nad ramieniem, przypominając sobie o wyświechtanych tekstach. Byli zgranym
rodzeństwem, choć oboje cenili autonomię. „Miło cię zobaczyć” byłoby o wiele
zgodniejsze z prawdą, ale co się rzekło, to się rzekło.
Grzesiek początkowo
odwzajemnił uścisk, po chwili jednak delikatnie ją odsunął.
– To może zrobić ci
herbaty?... Czy może lepiej soku… Albo kawy. Musisz być zmęczona. – Powoli
próbował wycofać się w kierunku kuchni.
– Może być sok –
odpowiedziała z uśmiechem, opierając się o tył kanapy. Nie była pewna czy powinna
za nim iść, czy może tu zostać.
– To jak minęła ci podróż? –
Po chwili przydługiej, jak na samo nalewanie soku, Grzesiek wrócił do salonu z
butelką i pełną szklanką, stawiając je na stoliku. Starał się mówić naturalnie,
lecz wątłość jego głosu umknęła by uwadze tylko kompletnego ignoranta. Na pewno
nie przeoczył by jej nikt, słuchający wcześniej przez kilkadziesiąt lat jego
silnych, zawsze dźwięcznych i pewnych słów. Brzmiał jak forma jego samego
wypłukana z charakteru, emocji oraz chęci do życia. Był nijaki. Całej jego
sylwetce brakowało wyrazistości.
– Całkiem przyjemnie. Mam
nadzieję, że nie masz mi za złe, że tak nagle się pojawiam. – Sięgnęła po
szklankę. – I trochę chciałabym zostać. To życie w wielkim mieście, ciągłym
pośpiechu, nieźle człowieka męczy. Przyda mi się trochę świeżego powietrza, tak
dla obniżenia ciśnienia. – Przynajmniej udało jej się nie skłamać i zarazem nie
wyjawić prawdziwego powodu odwiedzin. Widziała, że zajęcie umysłu tą nic nie
znaczącą pogawędką daje mu pewnego rodzaju ulgę. Skupiał się na niej, próbując
krzesać z siebie uśmiech.
– Właściwie, to cieszę się,
że przyjechałaś – odparł cicho, blednąc niezdrowo. Wymuszona radość, która
przed kilkoma sekundami próbowała uzewnętrznić się na jego twarzy, teraz
przeprowadzała odwrót. Na jego czole pojawiły się krople potu. Niczym oddział
okupanta, myśl o Nadii uderzyła w jego duszę. Wyraz bólu malował się na jego
twarzy.
Wizja własnej żony leżącej
gdzieś martwej, jej ciała wyrzuconego przez morze w odległym, przypadkowym
miejscu, ptaki pożerające jej bezbronne szczątki… Grześka przeszedł zimny
dreszcz. Irracjonalna irytacja i gniew mieszały się z lękiem. Niepewność nie
dawała mu spokoju. Dręczyło go możliwe bezczeszczenie zwłok ukochanej przez
zwierzęta, a może nawet ludzi. Zdawał sobie sprawę z tego, ile dzikich stworzeń
zamieszkiwało okolicę. Czuł też, że gdyby ta tak droga mu sylwetka znajdowała
się gdzieś w pobliżu, na Vis, po prostu by o tym wiedział. Teraz przepełniała
go pustka. Gorzka bezużyteczność. Później w jego rozrywanym emocjami sercu
budziła się nadzieja. Płomień przypominający, że los Nadii wcale nie jest
przesądzony. Może żyła, przetrwała. Lecz myśl o ukochanej, błądzącej wśród
lasów, samotnej na niewielkiej wyspie – powodowała pieczenie w piersi. Nie był pewien, jak długo udałoby jej się
przetrwać w dziczy, na łasce natury. Kochała przyrodę, oczywiście, ale niemniej
uwielbiała rozmawiać, robić zakupy czy oglądać romantyczne filmy. Jedyną z jej
cech, która wydała mu się w sytuacji, w której mogła się znaleźć bardzo przydatna,
było zamiłowanie do gotowania. W kuchni potrafiła spędzać godziny, łącząc
przyprawy, składniki, a następnie prezentować swoje nowe dzieła z uśmiechem
dumy.
Na to wspomnienie kąciki ust
Grześka delikatnie uniosły się do góry. W zestawieniu z przerażonym, zagubionym
wzrokiem, dawało mu to wygląd szaleńca.
Poczuł czyjś dotyk na swoim
ramieniu. Mrugnął kilkakrotnie, rozejrzał się. Siedział na podłodze w
korytarzu. Anna klęczała nad nim zaniepokojona. Przyłożyła dłoń do jego czoła, czym
potwierdziła tylko swoje przypuszczenia. Nie miał się dobrze. Po jego
rozgorączkowanym ciele spływały zimne krople potu. Nie była jednak wstanie
ustalić czy powodem tej choroby jest sam wypadek na morzu, w końcu musiał
spędzić parę godzin w wodzie, czy może nerwy związane z zaginięciem żony. W tym
momencie musiała działać doraźnie, diagnostyką zajmie się za chwilę.
Złapała go za ramię,
delikatnie ciągnąc do góry. Pomogła mu wstać, szczęśliwie zaprowadziła na
piętro, ułożyła na łóżku i okryła kocem, który znalazła w szafie. Nie stawiał
oporu. Posłusznie robił wszystko, co sugerowała swoimi ruchami. Jego ciało działało
bezmyślnie. Otworzyła okna, wpuszczając do sypialni promienie zniżającego się
ku horyzontowi słońca oraz dawkę ciepłego powietrza.
Wieczór był całkiem przyjemny.
Na niebie nie dostrzegła nawet jednej chmury. Noc zapowiadała się spokojnie.
Martwił ją tylko stan brata. Na pewno był w szoku, reagował na ostatnie
przeżycia bardzo źle. Przypominał raczej zagubione dziecko niż dorosłego mężczyznę.
Mętność jego tęczówek prezentowała okropne szaleństwo. Miała tylko ogromną
nadzieję, że szybko choć trochę ozdrowieje. Chciała mu pomóc, lecz liczyła się
z faktem, że dostała jedynie dwa tygodnie urlopu. Musiała też wracać do
własnych spraw. Zająć się finalizowaniem kontraktów, jaszczurkami. Nie mogła
prosić znajomych o długotrwałe poświęcenie, a zabranie gadów ze sobą nie
należałoby do najłatwiejszych przedsięwzięć.
Na ten moment, nie pozostało
jej zrobić nic, tylko znaleźć numer telefonu do miejscowego lekarza, komórkę
brata i zaufać swoim, nikłym bo nikłym, zdolnościom porozumiewania się z
ludźmi. Każde spojrzenie na mężczyznę utwierdzało ją w przekonaniu, że taka
konsultacja jest co najmniej potrzebna. Zasnął mimo niezbyt późnej pory, lecz
wciąż dręczył go niepokój. Rzucał się na boki, szeptał coś niewyraźnie,
zaciskał dłonie na kocu.
Anna przeszła po innych
pokojach w poszukiwaniu telefonu Grześka. Sprawdziła całe piętro, zanim
uświadomiła sobie, że mógł ucierpieć na jachcie. Zeszła spokojnie na dół,
postanawiając coś zjeść. Poszukiwania lekarza musiała odsunąć do ranka. O tej
porze nie wypadało nachodzić sąsiadów, a zapewne na natychmiastową wizytę i tak
liczyć nie mogła. Życie na wyspie rozpoczynało się wcześnie rano, wtedy
postanowiła zapytać ludzi o medyka, osobiście go odwiedzić.
Gdy zajrzała do lodówki w
poszukiwaniu kolacji, szybko zrozumiała swój błąd. Zalegało tam kilkanaście
naczyń, niektóre z zapleśniałymi już daniami, kilka butelek wody, soków. Na
najwyższej z półek udało jej się zlokalizować na wpół zjedzoną zapiekankę
makaronową wyglądającą na świeżą i zjadliwą. Po szybkim posiłku czekała ją niezła
dawka sprzątania. Grzyb miejscami niemal wychodził z naczyń. Wyciągnęła jeszcze
wszystkie napoje, ustawiając je na blacie.
Był to chyba najbardziej
zaniedbany element domu. Wszystko inne pokrywał kurz, świadczący o braku
jakiegokolwiek zainteresowania lokatorów sprzątaniem, lodówka jednak wymagała
gruntownego czyszczenia. Najwyraźniej tam lądowały wszystkie nadjedzone jedynie
przez Grześka dania, w nadziei, że może później najdzie go głód. Jego jednak
akurat to odczucie nie dręczyło wcale.
Na usta ciśnie mi się tylko jedno pytanie : Gdzie jest Nadia??? Po przeczytaniu wcześniejszego rozdziału byłam pewna, że Grześkowi wszystko się przyśniło i kiedy wejdzie do domu, zobaczy tam swoją żonę. A tu takie zaskoczenie. No, ale cóż. Może sprawa się szybko wyjaśni.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie, i życzę mnóstwa weny. :)